Słoneczne San Diego

Z jednego krańca Stanów Zjednoczonych na drugi. Z Seattle do San Diego. Przekładana chyba ze 3 razy wycieczka wreszcie doszła do skutku! Co prawda odbyła się we wrześniu, 2021…ale lepiej późno niż później ;)

Był to jeden z bardziej słonecznych i luźnych wypadów na jakich byłam. Pierwszy raz nosiłam kapelusz przez cały wyjazd i wcale mnie nie uwierał.

I to wcale nie tak, że chciałam wyglądać super cool i Insta friendly, powiedzmy sobie szczerze, to był tylko dodatkowy miły efekt uboczny. ;) Fakt jest taki, że jestem osobą szalenie wrażliwą na słońce i nie zliczę przypadków, kiedy pojechałam gdzieś, gdzie było ciepło, nawet okolice 30 stopni i wróciłam z oparzeniami słonecznymi. Przez lata nauczyłam się, że to jest sfera, na którą muszę zwracać ekstra uwagę. Ale nie zawsze mi się to udawało. Tylko jak po raz nty wracasz z wakacji i zamiast wakacyjnej opalenizny przywozisz czerwonego raczka w miejscach, o których nie miałaś pojęcia, że docierało tam słońce, to już nie jest tak kolorowo. Dlatego tym razem kupiłam kapelusz, który miał mieć ochronę przeciwsłoneczną i okazał się strzałem w 10tkę!

Spędziliśmy w San Diego zaledwie weekend, ale było coś takiego innego w tym wypadzie, a co? Postanowiliśmy postawić na spontan i to chyba cały przepis na udany wyjazd. Hehe, żeby to było tak proste! Może jest, kto wie? Zazwyczaj planując takie wypady chce je spędzić dość aktywnie i planuję, czytam, coś tam sobie szykuję…jednak tym razem, owszem było kilka punktów do odwiedzenia, ale można powiedzieć, że słowem przewodnim wyjazdu był CHILL.


Nocleg zabukowaliśmy w miejscu HI San Diego Downtown, które okazało się “prawie” wszystkim czego potrzebowaliśmy. Było czysto, przestronnie oraz zdecydowanie panowała tam atmosfera europejskiego hostelu, jednakże nie przewidzieliśmy tego, że okna naszego pokoju będą wychodzić na najbardziej głośną ulicę, na której impreza trwała do późna w nocy. Także od teraz już wiem, że stopery są totalnym niezbędnikiem na każdą, nawet krótką podróż. W Ulubieńcach lipca /sierpnia 2021 pisałam Wam o moich sprawdzonych zatyczkach do uszu, które zmieniły jakość mojego snu podczas podróży i bardzo żałowałam, że ich ze sobą nie wzięłam.

Hostel znajdował się w historycznej dzielnicy Gaslamp District, pełnej ciekawej architektury oraz wielu knajpek. Idąc wzdłuż Fifth Ave mogliśmy podziwiać mijane budynki oraz chłonąć wakacyjną atmosferę miasta. Ulice tworzące dzielnicę Gaslamp District to przykłady architektury wiktoriańskiej, włoskiego renesansu i hiszpańskiego odrodzenia otoczone eklektyczną mieszanką współczesnych budynków. Także była to uczta dla oczu.

Jedzenie

To bardzo ważna sprawa na każdym wyjeździe. Tym razem nie było inaczej, a dodatkowo udzieliła nam się atmosfera nadmorskiego kurortu. Także lody, lody i jeszcze raz lody! A we włoskiej dzielnicy przepyszne gelato. Dużo owoców. Brakowało tylko gofra z cukrem pudrem. Panowała atmosfera totalnego spontanu, chillu i beztroski…plus to słońce. Jak gdyby było dodatkową przyprawą.

Musze przyznać, że niby nic specjalnego nie jedliśmy, ale miałam wrażenie, że jest tutaj większy wybór niż w Seattle. Przechadzając się uliczkami, można było zauważyć dużo ciekawych miejscówek i restauracji, tego że ludzie chcą być na mieście i spotykać się na posiłki. San Diego jest tak ulokowane, że czuć tutaj bliskość kuchni meksykańskiej. Jednakże, tym razem nas jakoś do niej nie ciągnęło, za to skorzystaliśmy z bliskości dzielnicy Little Italy, gdzie mogliśmy się raczyć wspaniałym włoskim jedzeniem.

Jeśli będziecie w San Diego, polecam sprawdzić te miejsca z jedzeniem:

  • Bobboi Natural Gelato

  • Breakfast Republic

  • Gaslamp Breakfast Company

  • Civico 1845

Balboa Park

Duży zielony punkt na mapie San Diego. To właśnie Balboa Park. Zajmuje on powierzchnię 4.9 km kwadratowych. To jeden z najstarszych parków przeznaczonych do użytku publicznego. Powstał w 1835 roku. Oprócz otwartych przestrzeni i fantastycznych zbiorów naturalnej roślinności, ogrodów i pasów zieleni znajdują się tutaj muzea, kawiarnie, teatry oraz San Diego Zoo.

Podczas naszej wizyty było tutaj około 30 stopni, co utrudniało zwiedzanie (beton i słońce), ale Balboa Park to niesamowite miejsce żeby po prostu pospacerować. To jedno z tych miejsc gdzie można spokojnie spędzić cały dzień, od rana do wieczora, a nadal nie zobaczyć wszystkiego. Dać sobie przyzwolenie na zgubienie się pośród palm, znalezienie ukojenia pomiędzy egzotyczną roślinnością. A to, że jest siedzibą tylu instytucji kultury to tylko dodatkowy bonus.

Plaża Pacific Beach

na plaży, na plaży fajnie jest…

San Diego to nie tylko Balboa Park ( aczkolwiek ja mogłabym spędzić w nim spokojnie kilka dni). To właśnie bliskość Oceanu Spokojnego (Pacyfiku) jest jedną z fajniejszych rzeczy w tym mieście. San Diego, drugie co do wielkości miasto w stanie Kalifornia, ma ponad 100 km wybrzeża i znajduje się tutaj ponad 31 plaży. Także jest w czym wybierać! Padło na Pacific Beach, która okazała się dokładnie tym czego szukaliśmy. Można tutaj było pospacerować wzdłuż plaż, zjeść lody, tacos lub napić się piwa z widokiem na fale. A potem znów wykąpać się, poopalać, zjeść lody i tak przez cały dzień.

Przy plaży znajdują się budki z jedzeniem i lodami, publiczna toaleta, w której można się przebrać oraz droga dla rowerów i łyżworolek oddzielająca domki od piasku.

San Diego ZOO

To jedno z największych Zoo na świecie powstało w 1916roku. Każdego roku odwiedza je około 3,2 miliona osób. Znani są z tego, że mają największą populację pand wielkich w Ameryce Północnej. Tej jednak nie udało nam się zobaczyć. Udało im się też z sukcesem je rozmnożyć co ponoć nie jest taką łatwą sprawą, w niewoli. Mają też największą hodowlę koali na świecie, poza Australią. Muszę przyznać, że to było niesamowite doznanie, móc zobaczyć koalę na żywo. Są piękne i szlachetne i taakie leniwe…Naprawdę ma się wrażenie, że doświadczasz czegoś bardzo rzadkiego, mogąc podziwiać te zwierzęta.

Cabrillo National Monument

To miejsce, które upamiętnia portugalskiego odkrywcę Juana Rodrígueza Cabrillo - który jako pierwszy Europejczyk we wrześniu 1542 roku, dopłynął do zachodnich wybrzeży obecnych Stanów Zjednoczonych, do wybrzeży Kaliforni. Obszar ten został wpisany do Krajowego Rejestru miejsc o znaczeniu historycznym 15 października 1966 roku.

Przy posągu znajduje się muzeum z wystawą dotyczącą tej wyprawy. Centrum dla zwiedzających wyświetla film o podróży Cabrillo i posiada ciekawe eksponaty. Znajduje się tutaj również model statku San Salvador, którym przybył odkrywca oraz przepiękne mapy.

Latarnia - Point Loma Lighthouse (1855-1981)

Zaledwie 10 minut od posągu, znajduje się kolejne miejsce warte uwagi, a jest nim stara latarnia morska Point Loma (Old Point Loma Lighthouse). To jedna, z ośmiu latarni morskich wybudowanych na zachodnim wybrzeżu. Działała do 1981 roku, a następnie została przekształcona w muzeum na terenie Cabrillo National Monument.

Pozostaje tutaj jako przypomnienie wkładu XIX-wiecznych latarników i ich rodzin w morską przeszłość Kalifornii. To ciekawy przykład tego jak żyli ludzie na początku XIX wieku. Jest tutaj dużo osobistych przedmiotów, a przed latarnią znajduje się nawet ogródek! Było tutaj tak przytulnie i miło. Przechadzając się po latarni, od razu nasuwało mi się na myśl jak musiałoby się tutaj podobać Tatusiowi Muminka. Byłoby to idealne dla niego miejsce do pisania memuarów! A nawet Mamusia Muminka miałaby tutaj co robić bo jest tutaj nawet ogródek ;)

23 marca 1891 roku płomień w latarni zgasł na stałe, kiedy ta zakończyła swoją działalność, na rzecz nowo wybudowanej następczyni na niższej wysokości. Jednakże w 1984 roku, po raz pierwszy od 93 lat, światło zostało zapalone przez National Park Service, aby uczcić 130. urodziny tego miejsca!

Po zaledwie weekendzie spędzonym w San Diego, musze przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona tym miejscem!

Bliskość oceanu i plaż, to że przez większość roku jest tutaj ciepło oraz ten wakacyjny, śródziemnomorski klimat sprawiają, że San Diego wybija się na tle miast w Kalifornii, które dane mi było do tej pory odwiedzić. Plus to miasto, do którego można się dostać z Seattle zaledwie 3 - godzinnym lotem. Sama nie wiem jak to ująć, ale wydaje mi się, że San Diego ma to wszystko co oferują duże amerykańskie miasta, ale nie ma tutaj jakiegoś takiego nadęcia i przepychu. Zdecydowanie można tutaj poczuć wakacyjny vibe. Normalnie brakowało tylko gofra z bitą śmietaną. Hmm…ale było włoskie jedzenie…dla każdego coś miłego ;)

Nauczką dla mnie samej jest to, aby takie posty robić zaraz po wycieczce. Mam nadzieję, jednak że zdjęcia przekazały Wam dużo atmosfery jaka panowała w San Diego, bo jak na taki weekendowy wyjazd to dość dużo udało się nam zrobić/zobaczyć.

Na ten wyjazd skupiło się wiele czynników, ale czy to kwestia polockdownowej rzeczywistości, kiedy każdy nawet najmniejszy wyjazd cieszy jakoś mocniej? A może kwestia wakacyjnego weekendu i kąpania się w oceanie we wrześniu? A może to ten moment, ten czas i to wspaniałe towarzystwo sprawiają, że dany wyjazd jest udany? Myślę, że wszystkie te czynniki mogły się na to skupić, ale zdecydowanie San Diego zrobiło mi ochotę na kolejne odwiedziny. Dam Wam pewnie wtedy znać czy nadal to idealna miejscówka na weekendowy wypad!

Previous
Previous

Nowy Jork lekarstwem na brak kreatywności?

Next
Next

Ferie świąteczne w Hogsmeade?